poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Czy strata przyniesie zysk?


Światem muzycznym wstrząsnęła kilka dni temu informacja o odejściu Artura Rojka z zespołu Myslovitz. Współtworzący w 1992r. formację Rojek odszedł po okrągłych 20 latach działalności zespołu. Nie oznacza to jednak, że którekolwiek z nich odchodzi na muzyczną emeryturę – wręcz przeciwnie. Artur podejmuje karierę solową oraz nowe muzyczne projekty we współpracy z innymi artystami, natomiast Myslo grają dalej z nowym wokalistą. Kto nim jest? Dowiedzieliśmy się jeszcze tego samego dnia, wieczorem. Poinformowali nas o tym członkowie zespołu na antenie radiowej Trójki. Artura Rojka zastąpił Michał Kowalonek – poznaniak, wybrany drogą castingu wokalista zespołu Snowman. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji usłyszeć jego głosu, to zapraszam – najnowszy singiel poznańskiej formacji.


Nie ukrywam, że (zapewne jak każdego fana Myslo) zszokowała mnie ta informacja. Po tylu latach wspólnej gry, tak po prostu Rojka zabrakło. Wręcz niemożliwym jest na razie dla mnie rozdzielić te 2 części – Myslovitz i Rojka. W moim umyśle tworzą doskonałą całość i boje się, że nie będą bez siebie potrafili funkcjonować. Ale nie odwracam się od nich, nawet przez myśl mi to nie przeszło. Jestem fanką MYSLOVITZ ze względu na muzykę, teksty i ten niesamowity klimat nie do podrobienia, który, mimo że ich styl muzyczny się zmieniał, mogłam wciąż odnaleźć na każdej płycie. Nie tylko ze względu na Rojasa, na jego głos. Owszem, kiedy Artur śpiewa, dotyka mojej duszy. Dzięki temu tysiące Myslovitzowych wspomnień ma dla mnie tak ogromną wartość. Zawsze byli moim katharsis i oby tak pozostało. Czekam jednak z niecierpliwością, czym wykaże się Kowalonek. Nie ukrywajmy – facet ma ciężko. Chociaż jego głos coś w sobie ma i urzeka na swój sposób, to i tak wszyscy na starcie ustawili go na straconej pozycji, nawet ja. Czy uda mu się wyrobić własną renomę i zasłużyć na szacunek widzów? Oby, trzymam za niego kciuki. Tak samo z resztą jak za Rojka – zarówno zespół, jak i on obiecali nas nie zawieźć.
NIECH DADZĄ WIĘC CZADU!


poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Wirus umysłu (part 2.)


- Głowa mi zaraz eksploduje… - wymruczał, jak ze snu wybudzony, Michael. Nie do końca zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje i co właśnie zrobił. Rozglądając się wokół, najpierw zauważył stojącego przed nim faceta w czerwonym polarze, a dopiero po chwili drugiego, wyglądającego na nieprzytomnego, który bezwładnie tkwił w ramionach tamtego. – Co mu się stało?
- Kaaamil! – przerażony Rysiek nie musiał długo wołać swojego pomocnika. Kiedy ten usłyszał łomot wypadającego z karetki ciała Pietrka, przybiegł, nim przyjaciel go przywołał. – Weź go i sprawdź, czy żyje, ja muszę zająć się tamtym.
Kamil posłusznie przejął sanitariusza trzymając go jedną ręką, a drugą sięgając po nosze. Kładąc go na nich, próbował przywrócić sobie zimną krew – pierwszy raz był w takiej sytuacji. Uspokoił się znacznie wyczuwając dwoma palcami na tętnicy szyjnej płynącą przezeń krew. Czy oddycha? Przybliżył twarz swą do jego i wyczuł po chwili delikatny, niepewny oddech Pietrka. Dzięki Bogu! Zauważył, że materiał, z których zrobione były nosze zaczął przesiąkać krwią tuż pod głową chłopaka. Musiał się gdzieś uderzyć upadając. A może właśnie stracił przytomność, bo dostał w głowę? Tylko, czy to był wypadek, czy… spojrzał na pacjenta, którego Rysiek właśnie przywiązywał pasami do drugich noszy. Niewątpliwie, ten  świr mógł go zaatakować. Dlaczego od razu go nie przypięliśmy? Był taki spokojny, że wydawało się, że nie ma potrzeby. Błąd amatora… Pierwsza zasada sanitariusza transportującego osoby chore umysłowo – nigdy im nie ufaj! Niewiadomo, co w danym momencie sobie uroją. I mamy tu doskonały przykład… Pietrek wciąż nie odzyskał przytomności, trzeba było wezwać pogotowie. Oni na razie nigdzie jechać nie mogą.
Rysiek z niepokojem patrzył to na kolegów, to na pacjenta, niejakiego Michaela Gorsky. W końcu nie wytrzymał:
- Co tu się stało?
- Strasznie boli mnie głowa… Możesz coś na to poradzić?
- Nie. Pytam, dlaczego on jest nieprzytomny?
- A więc jest nieprzytomny? A co mu się stało?
I jak tu się z takim dogadać? Rysiek musiał wyjść na świeże powietrze, bo jeszcze chwila rozmowy z tym wariatem, a wybuchnąłby. Niewolno mu było tego robić. Podszedł do Kamila – Co z nim?
- Stabilny krążeniowo i oddechowo, ma jednak niepokojącą ranę z tyłu głowy, założyłem opatrunek, ale wciąż krwawi. Wezwałem pogotowie, będą tu za 20 minut. Myślisz, że to jego sprawka? – zapytał, wskazując głową na pacjenta.
- Pewni być nie możemy, ale tak mi się wydaje… Tym bardziej przy jego chorobie.
- Wody! Pić mi się chce! – ich rozmowę przerwał Michael wrzeszczący w niebogłosy.
- Już Cię głowa nie boli, że możesz tak głośno krzyczeć? Nie jesteś jeszcze w szpitalu. Dostaniesz wodę, jeśli powiesz, czy to Ty uderzyłeś sanitariusza.
- Kiedy ja nic nie pamiętam… Nie wiem, gdzie jestem. Przed chwilą byłem jeszcze na jakimś wielkim polu, teraz leżę przypięty pasami w jakimś aucie. O co w tym wszystkim chodzi? Wypuśćcie mnie, chcę stąd wyjść! Ratunku!!
Rysiek spojrzał znacząco na Kamila, oboje już wiedzieli, co się wydarzyło. To on zaatakował Pietrka. Kamil sięgnął po dokumentację pacjenta, stoi jak byk – schizofrenia i rozdwojenie jaźni.
- On musiał mieć atak. Kiedy sanitariusz próbował go uspokoić, ten pewnie go uderzył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
- A teraz nic nie pamięta… Norma.

***

- Gdzie jesteście, Przyjaciele?! Dlaczego żeście mnie tu zostawili?? Skąd się wziąłem na tym polu? – Michaelowi odpowiedziała głucha cisza tętniącego żywo wiatru.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Tylko się nie denerwuj


Siadam do laptopa i… myślę. Nie wstaję, nie jem, nie piję, a na przeglądarkę powinnam założyć sobie tak skomplikowane hasło, żebym po chwili je zapomniała. Znalazłam się na życiowym rozdrożu? Mam ważną decyzję do podjęcia? Otóż nie… Piszę, Drodzy Państwo, tylko piszę. Przyznaję się bez bicia – brak mi weny. I cóż poradzę? Spędzam tak kolejne kilka godzin, które oczywiście mogłabym spożytkować znacznie korzystniej. Mogłabym skorzystać z tej cudownej pogody za oknem, której przez święta natura nam poskąpiła, mogłabym spotkać się z chłopakiem, przyjaciółką, wyjechać z bratem do Wrocławia, mogłabym poczytać materiał na kolosa z historii Polski (wątpliwa sprawa…), mogłabym milion rzeczy. Ale nie. Uparłam się, że coś napiszę i koniec. Olga jest jak osioł, zawzięta i uparta.

Kolejną kwestią jest wybór tematyki. O rany, toż to dopiero ból. Faktycznie… inspirację mogę spotkać na każdym kroku, w Internecie aż roi się od tematów – druga rocznica katastrofy smoleńskiej, wielkanocne baranki i jajeczka, a może jakaś recenzja? Nie, nie, nie. Nic mi dziś nie pasuje.  A dlaczego by nie opanować do perfekcji technikę pisania o niczym? Tak, myślę, że na dziś będzie to najlepsze rozwiązanie.

Siedzę dalej. OK., piszę o niczym, czyli tak naprawdę o? Przecież nie mogę w każdym zdaniu stwierdzać, że z powodu braku weny od kilku godzin pocę się nad plikiem w Wordzie. Zaczyna mi się podnosić ciśnienie, tylko się nie denerwuj, powtarzam sobie. Wtedy wszystko szlag trafi i będę mogła iść w… gdzieś. Eee, ale zaraz, czy przypadkiem nie o to mi chodzi? Nie chciałabym już skończyć i wyskoczyć na zewnątrz zasmakować ostatnich promieni słońca? Ale wrrróć, co ja robię? Przecież nie chciałam tutaj pisać o sobie! A co, jeśli zrobię wyjątek? Taki jeden drobny meta felieton jeszcze nikomu nie zaszkodził… Doszło i do tego, że gadam sama ze sobą i to na łamach własnego bloga, o zgrozo.

Doszłam ze sobą do konsensusu, dziś nieszczęsny felieton (albo i nie felieton), następnym razem postaram się o drugą część Wirusa umysłu, obiecuję. (:

Siedzę dalej. Chyba powoli głodnieję. Zew lodówki wzywa, ale uparty osioł wmawia sobie, że pożarł przez święta tyle, że zapas tłuszczu wystarczy mu na kolejny miesiąc. Zaraz, zaraz… Ale ja nie mam zamiaru tutaj tyle siedzieć!  Ani nawet kolejnej godziny. Nim słońce zajdzie, chcę się jeszcze stoczyć z 4 piętra i urozmaicić nieco swoje życie towarzyskie. Dobrze chociaż, że się dziś wyspałam, bo twarda obudowa laptopa zapewne nie byłaby zbyt wygodną poduszką.

OK., już nie siedzę, tyłek mnie rozbolał. W końcu można też pisać na stojąco… Tylko jaki to ma sens? Ty też daj już sobie spokój , przestań czytać, wyjdź z domu, nie marnuj tak pięknego dnia. A może nocy?

Do „zobaczenia” następnym razem. Tymczasem mała inspiracja muzyczna na koniec.



poniedziałek, 26 marca 2012

Gooralski bit

Skrzypce i flet a dobry bit, góralskie przyśpiewki a oryginalny wokal, góralszczyzna a electro, dubstep i dnb. Kto by wpadł na takie połączenie? Kto w ogóle jest w stanie wyprodukować taką muzykę, by brzmiało to na tyle dobrze, by po pierwszej minucie nie wyrzucić płyty przez okno? Otóż znalazł się jeden odważny  - to Gooral i jego debiutancka płyta „Ethno Electro” z IV 2011r. Artysta pochodzący z Bielsko-Białej nagrał krążek, na którym znajdziemy 14 zupełnie nieprzewidywalnych utworów. Oryginalne połączenie folku z electro daje nam ogromny zastrzyk energii, który nie pozwala nam usiedzieć ani przez chwilę. Znajdziemy tu sporo energetycznych utworów (m.in. „Karczmareczka”, „Plan”, czy „Ja siedze robie muze”), a gdy zechcemy lekko pochilloutować posłużą nam do tego „Taveler” i „Music for a while”. Przyznaję, że mnie samej na początku ciężko było się do Goorala i jego muzyki przekonać. Irytowała mnie, a przed folkiem broniłam się rękami i nogami. Na szczęście trafiłam na ludzi, którzy łatwo nie odpuszczali. I co? Gdy w głośnikach po raz trzeci zabrzmiało „Ethno Electro” zorientowałam się, że nie mogę się już uwolnić  od tej muzy – miłość od trzeciego przesłuchania. (: I wam, Drodzy Czytelnicy, polecam spróbować. To prawdziwa nutka świeżości i innowacji na polskiej scenie muzycznej. Kto wie, może i Ty się zakochasz. ;)

poniedziałek, 19 marca 2012

Wirus umysłu (part 1.)


- I po co nam to było?! – wrzasnął Malander na swoich równie mocno wystraszonych towarzyszy. Każdy z nich miał rozbiegany wzrok i trzęsące się dłonie, tylko jedna postać zdawała się pozostać spokojna i o zdrowych zmysłach – to Michael, nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. A przynajmniej jemu samemu tak się wydawało.
- Co my tu właściwie robimy? Może mi ktoś wyjaśnić? – Strach zaczął ustępować miejsca wściekłości, a Maszka słynął ze swej niecierpliwości.
- Gdybym wiedział, to już dawno by mnie tu nie było. – mruknął ponuro Meltis wpatrując się w szarą przestrzeń zaoranego pola, gdzieś na końcu świata.

***

Kamil z Ryśkiem, byli jeszcze dobre 50 km przed szpitalem, kiedy z paki karetki dobiegł niepokojący trzask.
- Co to było? Zatrzymaj się, lepiej sprawdzę. – powiedział Kamil, ale Rysiek go uspokoił – Daj spokój, nie panikuj. Pewnie tylko coś spadło. Od opieki nad tym świrem mamy sanitariusza, w końcu za coś mu płacą, nie?
- Pietrek, jak tam sytuacja? Wsyśko w poządecku? - Odpowiedziała mu grobowa cisza. – Pietrek! Nie śpij, mówta co się dzieje? – I tym razem nie doczekał się odpowiedzi. Rysiek nie zwlekał dłużej z postojem, wysiadł, otworzył pakę i w tym momencie prosto w jego ramiona wpadł niedający znaku życia sanitariusz. W kącie karetki siedziała skulona postać wgapiająca się w przerażonego kierowcę nienaturalnie wielkimi ślepiami o błędnym wzroku…
Cdn.


środa, 14 marca 2012

Uzdrawiające placebo

Nieprzeciętny, delikatny głos wokalisty, tak inny i niespotykany w muzyce rockowej, niebanalne gitarowe riffy, energetyzm jaki niosą ze sobą nawet, wbrew pozorom, melancholijne utwory, mistrzowskie partie perkusyjne i niebanalne teksty. To wszystko powoduje, że nie można przejść koło ich muzyki obojętnie. O kim mowa? To…

PLACEBO – jeden z najważniejszych i najbardziej charyzmatycznych zespołów, nie tylko na europejskiej, ale i światowej scenie rocka alternatywnego.  Placebo powstałe w 1994r. w Londynie, pierwotnie tworzyli Brian Molko (wokal, gitara), Stefan Olsdal (bas) i Robert Schultzberg (perkusja). W 1996r. następuje zmiana na stanowisku perkusisty – Schultzberga zastępuje Steven Hewitt, a w 2008r. za bębnami zasiada Steve Forrest. Na ten moment w swoim dorobku mają już 6 znakomitych albumów. W Polsce mogliśmy ich zobaczyć aż 6 razy, a to rzadkie, jak na zespół tego formatu (i zarazem przykre, że inne zespoły wciąż uważają nasz kraj za zaściankowy i omijają szerokim łukiem). Ale dość suchych faktów.

Moja fascynacja Placebo zaczęła się w gimnazjum, w tym samym czasie z resztą, jak i szeroko pojętą muzyką rockową i alternatywną. Muszę przyznać, że nie wzięła się ona z nikąd. W tamtym czasie w moim życiu istniała pewna osoba, której to uczucie zawdzięczam. To ona mnie tą miłością zaraziła, a nie było to łatwe, bo do tamtej chwili otwarcie przyznawałam, że: „to gitarowe ‘brzdękolenie’ jest bezsensowne, nieznośne i w ogóle odejdź Ty mnie z tym”. O jakże się myliłam. A jak to wyglądało z Placebo?
Wystarczył jeden dzień, jedna chwila, jedna piosenka – „Without you i’m nothing”. Już po kilku pierwszych gitarowych dźwiękach – spadło TO na mnie, jak grom z jasnego nieba. Zamknęłam oczy i popłynęłam spokojnym strumieniem melodii. Nieziemski głos Briana powodował, że czułam się jak na haju. Do tej pory żaden inny zespół (poza Myslovitz) nie potrafi wyzwolić we mnie takich emocji. 




Na kolejne wydawnictwa zawsze czekałam i czekam (od ostatniego albumu „Battle for the Sun” minęły już 3 lata) z utęsknieniem i nieskrywaną ciekawością. Do jakiego świata zabiorą mnie tym razem? Co w nim zobaczę i usłyszę? Bez względu na to, czy zaskakiwali mnie, czy nie, na żadnym z albumów się nie zawiodłam. Chodzą natomiast głosy, że nareszcie w tym roku, doczekamy się kolejnego wydawnictwa Placebo. Czego powinniśmy się spodziewać, okaże się niedługo, gdy muzycy zdradzą nam kolejne szczegóły.

Dlaczego o tym piszę, zapytasz? Nie bez powodu. Moim celem jest, abyście i Wy próbowali  znaleźć sobie kogoś takiego w życiu, kto będzie Was inspirować, kto pomoże w wykreowaniu własnego gustu muzycznego, jeśli wciąż szukacie tej właściwej ścieżki. A może sami stajecie się dla innych inspiracją? Jeśli tak jest, gratuluję. Bo to ogromny, rzadko spotykany dar, którego można tylko pozazdrościć. 

I obowiązkowo PIOSENKA NA DO WIDZENIA.


niedziela, 11 marca 2012

Mieć czy być?


Środek deptaku w centrum dużego miasta. Ulica wypełniona zabieganymi ludźmi – pędzą do pracy, szkoły, na zakupy. Nie dostrzegają siebie nawzajem, śpieszno im do celu. Tymczasem za kilkanaście metrów na ich drodze ukaże się… niedźwiadek. I wtedy zwalniają, budzą się z własnych myśli, uśmiechają się. Niby nic specjalnego, człowiek w przebraniu misia. A jednak – jego rozpostarte ramiona zachęcają do silnego, ciepłego uścisku. Jest w nim coś niesamowitego, tak poruszającego, paradoksalnie prawdziwego. I dzieje się – młody mężczyzna, niby taki twardziel, podbiega, wyrzucając po drodze kurtkę trzymaną w ręku i wpada w jego przytulne ramiona. Za nim kobieta, i kolejna, cała rodzina, starszy pan, całe przedszkole, nastolatki i młode małżeństwo. Płyną łzy, ci ludzie nareszcie się otwierają, uwalniają. A Misiu wciąż przytula, tuli cały dzień. W końcu ulica pustoszeje, gwar cichnie. Miś też wybiera się do swego domu, jednak zanim odejdzie, ściąga z siebie przebranie niedźwiadka, a naszym oczom ukazuje się człowiek niepełnosprawny, kiedy rusza – kuleje.

Filmik opowiadający tę historię krąży od pewnego czasu w Internecie. Niesamowicie porusza, wzrusza i skłania do refleksji. W moim przypadku tak dużej, że postanowiłam o nim napisać.

Czy musimy się przebierać, aby stać się sobie bliższymi? Podejdź bliżej. Ta zaskakująca pointa filmu zmusza mnie do zapytania pytania: Do czego jesteśmy zdolni, by otrzymać odrobinę czułości i ciepła? Czy naprawdę potrzeba nam organizować takie performancy? Dlaczego nie jest to dla nas codziennością? Jak dużego impulsu potrzebujemy, by ruszyło nas serce, jak wielkiego wstrząsu? Nie chodzi mi tutaj o nieznajomych sobie ludzi, wiem – o uścisku nie ma mowy, ale dlaczego ciężko nam nawet o uśmiech? Osobiście lubię uśmiechać się do ludzi i obserwować ich zdziwienie, takie reakcje obecne są tylko w naszej kulturze. Dlaczego? Być może wina leży po stronie chłodnej natury Słowian. Być może szukać jej należy gdzie indziej.

Nieznajomi nieznajomymi, jednak największą tragedią jest fakt, że większość polskich rodzin nawet ze sobą nie potrafi zwyczajnie, po ludzku porozmawiać! Zwykłe kocham Cię wypowiedziane w kierunku córki często dla matki jest czynnością niewykonalną, bądź niesamowicie trudną. Co stwarza takie problemy? Sposób w jaki rzekoma mama została wychowana? Czy może brak czasu powodowany gonitwą za pieniądzem, próbą utrzymania rodziny i życia na godnym poziomie?

                MIEĆ CZY BYĆ? Pora zadać sobie to pytanie, póki nie jest za późno i próbować odpowiedzieć. Próbować odpowiedzieć każdego dnia, by nie zaprzepaścić swojego życia.